Minęły już trzy miesiące, odkąd wróciłam z Indii, ale kiedy przeglądam te zapiski, wszystkie wspomnienia stają się ponownie żywe, nasycone barwami, dźwiękami i zapachami. Publikowałam je na moim słonecznym fanpage’u w trakcie podróży. Teraz są fantastyczną pamiątką.
To co, gotowi na wspólną podróż w nieznane?
(Teksty pisane kursywą w nawiasie dodałam w trakcie redagowania tego wpisu. Fascynujące, jak wydarzenia widziane z perspektywy czasu stają się bardziej czytelne i wielowymiarowe. Ileż się zmieniło od tej pory! Nawet już inaczej teraz wyglądam, a przecież to było chwilę temu. Indie stały się jednym z elementów długiego ciągu zmian, który wciąż we mnie trwa… i trwa.)
Bombaj pachnie jak hippis po tygodniowym festiwalu – słońcem, kadzidłami, przyprawami, trawką, potem, kiblem i jakąś górującą nad wszystkim zupełnie nową, nieokreśloną nutą zapachową. Klimat też jest rodem z festiwalu – przypomina południe w dobrze nasłonecznionym namiocie, z którego nie można wyjść.
Ogólnie masz wrażenie, że nagle znalazłeś się w samym środku czegoś bardzo intensywnego, o czym dużo czytałeś, ale i tak jest inaczej, niż sobie wyobrażałeś (skąd ja to znam).
Na drodze panuje radosna anarchia. Na trzech pasach mieszczą się cztery rzędy samochodów, skuter, krowa i grupa ludzi niosących jakieś worki na głowach, wchodzących dziarskim krokiem na środek ruchliwego skrzyżowania.
My zresztą też praktycznie od razu zaczęliśmy tak przechodzić przez ulicę (mamo, nie czytaj), bo inaczej się nie da – nikt nie będzie przecież zwalniał tylko dlatego, że przechodzisz na pasach na zielonym świetle. Kierowcy powiadamiają innych o swoim położeniu za pomocą klaksonu, co całkiem nieźle się sprawdza. Dziś przeszłam między dwoma pędzącymi, trąbiącymi autobusami. To ostentacyjne ignorowanie przez wszystkich zasad znanych z naszej rzeczywistości wprawia mnie w jakąś szaloną euforię 😀 Jeszcze chwila i położę się na chodniku na gazecie jak kierowcy taksówek, popijający czaj w oczekiwaniu na klientów.
Z naszego pokoju słychać krzyki ptaków i śpiewy ludzi. I klaksony. Daleko w tle widać morze. Zostaniemy w Bombaju przez dwa dni. (Zostaliśmy cztery dni – utknęliśmy, bo z powodu Holi wszyscy Hindusi postanowili zmienić miejsce pobytu i wykupili wszystkie bilety na autobusy i pociągi. Indie zaczęły od górnego C.)
Welcome to India 🙂
Jutro Holi, Bombaj oszalał. Na ulicach 10x tyle ludzi co zwykle, a do klaksonów doszły jeszcze trąbki, którymi wszyscy robią ogłuszający hałas. Krzyczą, piszczą, śpiewają, bębnią, palą ogniska na ulicy, w tym jedno pod naszym oknem. Wszędzie są do kupienia kolorowe proszki i pistolety na wodę na jutrzejsze święto. Boję się, nie wiem, czy odważymy się wziąć w tym udział 😀
Bombaj jest BARDZO mocny. Nie da się nigdzie przed nim schować, 24 godziny na dobę atakuje zmysły. WSZYSTKO jest inaczej niż u nas, nawet bankomaty najpierw oddają kartę, a później dopiero wpisujesz pin. Jest tak, jakbym pierwszy raz widziała świat na oczy.
Dziś z duszą na ramieniu przebiegliśmy przez czteropasmową ulicę (Bombaj będzie mi się zawsze kojarzył z bieganiem pomiędzy jadącymi samochodami, głównie marki Suzuki Maruti) i zostaliśmy powitani głośnym śmiechem przez grupę dziesięcioletnich chłopców po drugiej stronie. Zapewne nie mogli uwierzyć, jak można tak się emocjonować przechodzeniem przez ulicę 😮 (Może dziwili się, że biali przebiegli i nie zginęli. Drogi w Indiach będę wspominać do emerytury, i to bynajmniej nie z rozrzewnieniem.)
Nasza chata jest w pobliżu bardzo turystycznej ulicy, gdzie są sklepy, drogie knajpy i nachalni sprzedawcy, ale wystarczy kilka kroków w innym kierunku, żeby ta iluzja modnego, kolonialnego miasta się rozwiała. Wczoraj udaliśmy się na wieczorny spacer i w pewnej chwili znana rzeczywistość zachwiała się i rozjechała na boki; wokół wszystko było tylko i wyłącznie obce. Nikt nie chciał nam niczego sprzedać, nie było napisów po angielsku, ludzie zajęci swoimi sprawami toczyli swoje życie na ulicach, wśród swoich przyjaciół i rodzin, w atmosferze biedy, halasu i brudu, ale też luzu i jakiejś przedziwnej otwartości.
Wiesz, jak to jest, kiedy świat, który znasz, nagle kompletnie znika z horyzontu? Było to tak nieznane, że aż przerażające, tym bardziej, że w pewnym momencie nie było do końca wiadomo, którędy wrócić do domu, a wokół ludzie byli coraz dziwniejsi i było coraz ciemniej. Nie da się na to przygotować. To jazda bez trzymanki, trip wszechczasów 😀
(Zdecydowanie zgubienie się po zmroku w slumsach w Indiach było jednym z ciekawszych doświadczeń z Bombaju. Dobrze, że to były małe slumsy i tak naprawdę nie było się tam gdzie dobrze zgubić. Aczkolwiek dotarło do mnie wtedy po raz pierwszy, że świat zwany planetą Ziemia nie jest taki, jak się wydaje ludziom siedzącym w Europie, że wierzymy w iluzję i żadne filmy ani blogi podróżnicze nie są w stanie przygotować nas na konfrontację z rzeczywistością.)
Jestem naprawdę zmęczona tym miastem, tym pulsującym, tętniącym esencją życia siedliskiem chaosu. Jutro wieczorem jedziemy dalej. I tak utknęliśmy tu dłużej, niż było w planie. Bilety na sypialny autobus (!) kupione, pojutrze plaże Goa.
Indie nie są dla słabych 😀
(Chyba nie było świętującego Holi Hindusa, który nie chciał skorzystać z możliwości wysmarowania białych przybyszy z kosmosu tymi swoimi proszkami, szczególnie po twarzy. Nie lubisz dotyku? Nie jedź tam, albo nastaw się, że polubisz.)
Nie do wiary, jak taka garstka koloru zmienia klimat. Tak jak wcześniej ludzie raczej nas nie zauważali lub przyglądali się w milczeniu tymi swoimi świdrującymi oczami, tak wczoraj nie mogliśmy się opędzić od chętnych do wspólnego zdjęcia czy pogawędki. Oni naprawdę są bardzo, aż do przesady przyjaźni, i to wcale nie tylko wtedy, kiedy chcą ci coś opchnąć. Nie mają dystansu, nie znają naszych konwenansów, nie wiedzą, co to przestrzeń osobista. I tak jakby nie nosili masek. Ale przecież każdy je nosi… prawda?
Bombaj poza strefą turystyczną to siedlisko chaosu ostatecznego. Idziesz ulicą i nie wiesz kompletnie, czym są te miejsca, które mijasz – niby sklep, ale nie wiadomo z czym, niby bar, ale nie wiadomo nawet, gdzie jest wejście, tzn. wszyscy wiedzą poza tobą. Wszyscy są tam na swoim miejscu, poza tobą. I nic z tym nie zrobisz. Wokół góry gruzu i śmieci, stragany z dykty i nieziemski syf na chodniku. Jednolita warstwa rozkładu. A na tym tle fantastyczne wieżowce, bogate biurowce, piękne palmy i klimatyzowane restauracje z cenami jak w Europie.
Ale ten burdel na kółkach to już przeszłość.
Przed chwilą zalogowaliśmy się w domku na Goa 😀
Po czternastu godzinach jazdy autobusem typu sleeper, który bezlitośnie wytrząchał nas do przodu, do tyłu, w górę, w dół i na boki, i to w pozycji leżącej, skadinąd bardzo wygodnej, zimny prysznic w naszym nowym, wziętym nie wiadomo skąd domku był po prostu rozkoszą 😀
(Aczkolwiek ten sleeper bus też był całkiem spoko. Mimo tego podskakiwania i ciągłego walenia głową o sufit nawet się wyspałam.)
Goa na pierwszy rzut oka wygląda jak połączenie domku na działce Wojny rodziców i chilloutu na transach.
(Prawdę mówiąc kamień spadł mi z serca na widok tego Goa i jego leniwego luzu. Szczególnie jeśli chodzi o Arambol, który, jak teraz wspominam, był najsympatyczniejszym, najbardziej klimatycznym miejscem, w którym mieszkaliśmy.)
Już słyszę, że Wojna gada z jakimś Ruskiem 😀 (Rany, jak tam było fajnie.)
Idziemy zwiedzać!
Goa nigdzie się nie spieszy. Buja się leniwie w rytmie fal, wyleguje się na poduchach, pije wodę z kokosa, a wieczorem tańczy z ogniem i gra na hang drumach. Są występy na żywo z rosyjską poezją śpiewaną i z country. Są bary z disco fullonem i z dark psytrancem. Jest przede wszystkim nieziemski spokój i życzliwość. Indie patrzą na świat sercem. Tutaj prawo karmy jest jakieś bardziej widoczne. Napotkani ludzie często o tym mówią. Jeśli masz serce dla innych, inni będą mieli je dla ciebie. Czy u nas też to tak działa?
Niebo ma inny kolor niż u nas, jest bardziej zgaszone, stalowe, a słońce zachodzi dużo krócej, znika nagle, nie czekając na spotkanie z horyzontem, jakby ukryło się za dodatkową warstwą powietrza. Woda w oceanie jest bardzo ciepła i bardzo słona, ciągle wbiegam do niej dla ochłody od nieubłaganego skwaru. Silne, wysokie fale za każdym razem próbują mi ściągnąć majtki od kostiumu 😀 Gorący, wilgotny wiatr głaszcze skórę, a drobny, jasny piasek parzy w stopy. Moje życie w Polsce wydaje się bardzo odległe. Myślę sobie czasem o tym moim życiu i cieszę się, że te wszystkie wydarzenia doprowadziły mnie do tego miejsca, w którym teraz jestem.
(Gdybym wiedziała, że to dopiero początek! Ale, co ciekawe, dalej tak mam.)
Wczoraj zgadaliśmy się z hinduskim chłopakiem z pobliskiego baru i pojechaliśmy do Vagatoru na transowe party, około 20 km od plaży w Arambolu, gdzie teraz mieszkamy. Wrażenia z przejażdżki po hinduskich wsiach na tylnym siedzeniu samochodu prowadzonego przez lokalsów – bezcenne. Klub Hilltop dość spartańsko urządzony, jak to Indie, a poza tym bardzo drogi, ale przyjemnie ulokowany w czymś w rodzaju ogrodu na klifie. Na parkiecie królowali Hindusi i skośnoocy Azjaci, plus kilku zagubionych w czasoprzestrzeni starych hippisów i hippisek. Muzycznie WOW! Ognista energia. Ogniste powietrze nawet w środku nocy. Nie mogłam przestać tańczyć, a gdy jeszcze docierały do mnie przebłyski, że naprawdę jestem na moich wymarzonych od dawien dawna transach na Goa, gwiazdy nade mną, czerwona ziemia pode mną, a wokół palmy i rozbawiony egzotyczny tłum, wtedy naprawdę czułam tę pełnię istnienia, która się tak dobrze przed nami czasem chowa 🙂
A tymczasem u Was jest Wielkanoc. Tutaj ludzie niezbyt ją obchodzą. Praktycznie wcale jej nie widać, mimo że Goa to chrześcijański stan. Trochę dziwne, tak zupełnie ominąć Wielkanoc. Ale jest tu tyle naturalnej duchowości, jakiejś takiej radości życia w powietrzu, że myślę, że mimo wszystko Jezus i inni oświeceni mędrcy lubią to 🙂
“In India we don’t follow rules” – powiedział nam znajomy Hindus. I to jest chyba właśnie powód, dla którego niektórzy ludzie przyjeżdżają tu na dwa tygodnie i zostają na zawsze. W tym chaosie jest pewien prosty porządek, pewien spokój ducha, za którym tęskni nasz poukładany i zestresowany świat.
W gorącym słońcu rozpuszczają się myśli, wyparowują oczekiwania i chęć kontrolowania wszystkiego.Tutaj autobus będzie, kiedy będzie. W restauracji na podanie karty czekasz czasem tyle czasu, że na Zachodzie zdążyłbyś już zjeść i zapłacić. Indie to trening cierpliwości, ale też odpuszczania. Hindusi są pogodzeni z losem. Bez tej znanej nam potrzeby gorączkowego kontrolowania swojego życia żyją w o wiele mniejszym strachu, niż my. Strach wszystko paraliżuje, ze strachu ludzie walczą ze sobą, tracą kontakt ze sobą, przestają być obecni we własnym życiu. Tu jest miejsce, w którym można przestać się bać. O dziwo, na dzikim końcu świata, tak podobno niebezpiecznym i nieprzyjaznym. To jest zupełnie nieoczekiwana, cudowna twarz Indii.
(Trochę jednak piasku przesypało się w klepsydrze, zanim sama zaczęłam stawać się jak ci pogodzeni z życiem Hindusi. Ale musiałam. Indie to sprawiły. Są najskuteczniejszym kursem akceptacji i płynięcia z życiem, jaki kiedykolwiek powstał.)
Hindusi mają jeszcze jedną wspaniałą rzecz: często używany gest kiwania głową na boki. To oznaka pokojowych zamiarów, gest porozumienia. Pomaga przełamać lody, pomaga się wyluzować, kiedy rozmawiamy z obcym człowiekiem, nie rozumiemy o co mu chodzi… a on przyjaźnie kiwa do nas głową i od razu wiadomo, że wszystko jest ok, że jest chill. Uwielbiam ten gest. Mówi więcej niż tysiąc słów. Również o ich kulturze i sposobie patrzenia na świat.
Jesteśmy od wczoraj w Anjunie, najbardziej legendarnej transowej plaży na Goa. Zostaniemy tu trochę 🙂
A Ty chciałbyś tam polecieć i wszystkiego tego doświadczyć? A jeśli nie tam… to gdzie? 🙂