Nie ukrywam, że jednym z powodów, dla których za cel podróży obraliśmy właśnie wybrzeże Goa, była chęć doświadczenia na własnej skórze tamtejszych imprez psychedelic trance. Jest to jedno z moich odwiecznych marzeń, które miałam okazję spełnić i przy okazji po raz kolejny się zadziwić, jak bardzo spełnianie niektórych marzeń różni się od naszych wcześniejszych fantazji na ich temat.
Wspomnę o tym, jak wygląda Goa, bo można by się pomylić i wyobrazić sobie, że jest to coś jak europejski kurort, tylko że w Indiach. Nie, nie. Miejscowości na Goa nie są jak kurort, nie są nawet jak Karwieńskie Błota. One są w całości zbudowane z bambusa. Istnieją tylko dla turystów. Po sezonie wszystkie miejsca noclegowe i bary stopniowo się zwijają i zostaje wielkie nic, kilka rozpadających się chat na krzyż. My trafiliśmy na sam koniec sezonu i wszystko jeszcze stało, a za to plaże zaczynały już pustoszeć, co w sumie mnie cieszyło, bo w szczycie sezonu ponoć jest straszny tłum.
Można więc z kolei pomyśleć, że sezon na Goa to coś jak festiwal muzyczny – pojawia się pośrodku niczego, baluje i pulsuje, a potem znika bez śladu. Tyle, że trwa od października do maja. Czy tak? No, już bliżej, ale w sumie też nie. Festiwal to festiwal, a Goa to Goa. Nawet, jeśli bary wyglądają podobnie i jeśli tu i tu można spotkać ludzi, którzy popłynęli za daleko na fali melanżu i zapomnieli wrócić.
Różnie próbowałam sobie to wszystko wyobrazić i niestety wyobraźnia zawiodła mnie na całej linii. Kto był w Azji, to pewnie wie o co mi chodzi – ja byłam pierwszy raz… i wszystko jasne 😉
Jak już pisałam kiedyś, Goa dzieli się na północne i południowe. Jeżeli chcemy imprez, to warto wybrać to północne, a konkretniej Anjunę i Vagator. (Jeżeli nie zależy nam aż tak na imprezach, to zdecydowanie bardziej polecam południowe Goa – jest dużo ładniejsze i nie wygląda jak zabiedzony teknival po przejściu huraganu.) W pozostałych miejscowościach w północnym Goa (np. świetny Arambol) też jest dużo fajnej muzyki i barów, ale klimat jest dużo bardziej chilloutowy, nastawiony raczej na posiadówy na plaży pod gwiazdami, niż całonocne tańce.
Jeśli chodzi o wystrój klubów – no cóż, Boom to to nie jest. W Indiach wszystko jest po indyjsku, nawet dekoracje są rozwieszone po indyjsku – trochę tu, trochę tam, czasem krzywo i byle jak, a czasem całkiem fajnie. Za to pod każdym klubem obowiązkowo stoi rządek oświetlonych lampami naftowymi straganów, na których stare Hinduski smażą na patelni omlety i sprzedają papierosy i zupki chińskie. Wszystkie te stragany wyglądają identycznie i zawierają dokładnie ten sam asortyment. Po tym, że po zachodzie słońca pod którymś klubem pojawiały się stragany z omletami i papierosami, można poznać, że tego wieczoru będzie tam impreza. Omlety są, nota bene, bardzo smaczne 😉
Na większy apetyt każdy z klubów serwuje pełen catering od przekąsek typu warzywa w cieście, aż do pełnego obiadu z dodatkami. Jest wifi i można płacić kartą. No i – zapomniałabym – te kluby są na samej plaży. Pijesz sobie piwo, słuchasz pięknej muzyki i patrzysz na ocean. I wtedy dociera do ciebie, że to jest właśnie TO 🙂
Tu spotkało mnie najmilsze zaskoczenie. Spodziewałam się, że będzie taka w zasadzie trochę ambitniejsza dyskoteka. No bo co można rozumieć przez techno, trance i house w plażowym barze? Ale muzycznie, to tam było po prostu WOW 🙂 Byłam pod ogromnym wrażeniem. A mieliśmy okazję się tego nasłuchać, bo przez ścianę z naszym hostelem graniczył jeden z klubów, w którym imprezy były codziennie. Ani trochę mi to nie przeszkadzało. Co noc zasypiałam przy akompaniamencie zajebistych kawałków. Czasem budziłam się w środku nocy i nie mogłam zasnąć, bo leciały tak fajne numery. (Co ciekawe, jak tam w końcu poszliśmy, to akurat było nędznie i przenieśliśmy się stamtąd na hinduskie karaoke, które totalnie rozpieprzyło mój mózg.)
W niektórych klubach imprezy są płatne, w innych są za darmo. Większość didżejów to lokalsi, ale przyjeżdżają też goście, głównie azjatyccy. Są kluby skoncentrowane na lekkich house’ach, czasem pojawia się techenko, a jak już trance, to głównie bardzo fajny i nienudny dark psytrance, trochę psyproggresive’u i po prostu czysty psychedelic trance w najlepszym wydaniu. Naprawdę jest moc! Nic, tylko włożyć sandały wytargowane z wielkim trudem za 500 rupii ze straganu na pchlim targu i tupać. Boso też można, choć wybaczcie że zabrzmię jak hrabina, ale dla mnie tam było na to za brudno. I ogólnie wszyscy raczej są w butach, żeby nie nadziać się na śmieci, kamienie, niedopałki i inne rzeczy, które Hindusi rzucają na ziemię.
Na minus – całkowity brak chilloutu, ambientów, psybientów, nic z tych rzeczy. Same mocne, taneczne brzmienia.
Jako, że to kraj konopi indyjskich, które wyrastają tu i tam jako chwasty pod płotem, ich cena jest niespecjalnie wygórowana i nie trzeba się za nimi szczególnie rozglądać. Palenie trawki jest całkowicie akceptowane społecznie i nikogo nie interesuje, co masz w papierosie, który palisz. Jeśli chodzi o inne substancje, napiszę krótko – z tego, co widziałam, nie ma z nimi problemu. Aczkolwiek jak dla mnie nie ma też sensu. Tam nawet na trzeźwo jest taka bomba, że dzięki!
Picie alkoholu w Indiach mija się całkowicie z celem. Sami Hindusi piją raczej niewiele, w stanach innych niż Goa w ogóle trudno jest dostać alkohol. Nie dziwi mnie to. Dwa piwa – super, ale przy trzecim karuzela w bani zaczyna się nagle jakoś szybciej kręcić, dociera do ciebie, że powietrze nadal ma temperaturę ponad trzydziestu stopni, i jak tu tańczyć, skoro powieki nagle ważą sto ton, a każda z nóg pińcet? Do tego przebitka na barze potrafi być kosmiczna – piwo za 200 rupii identyczne jak w sklepie za 30 (1,50 zł), tyle, że do sklepu mamy parę kilometrów. Co sprawia, że imprezy w Anjunie są kolejnym miejscem, gdzie bawiłam się bez alkoholu.
Szczerze… Jeszcze nigdy tak dobitnie nie odczułam, że klimat na imprezie tworzą ludzie. Na imprezach na Goa jest wielu białych, ale większość to jednak Hindusi. Płci męskiej, dodajmy. Tańczący ze sobą w kółeczku, dodajmy. Skaczą trzymając się za ręce, ubrani w swój typowy strój na każdą porę dnia i nocy, czyli koszulę z kołnierzykiem, krótkie gacie i gumowe klapki. Nie, żeby typowy taniec do muzyki elektronicznej był jakiś bardziej wyrafinowany niż to, ale chyba potrzebowałabym chwili, żeby podłapać te kroki… Na szczęście obok stoi grupka Rosjan i oni już znają te same kroki, co ja. Dalej widzimy inne kółeczko złożone z hinduskich samców, a obok kolejne. Wkoło niewiast żadnych lub w kącie sali bujają się jakieś stare francuskie hippiski. Już żeby samemu stanąć obok i zacząć tańczyć, takiemu dzikowi jak ja potrzeba naprawdę sporej porcji luzu i dystansu do samej siebie. Albo łyka whisky od jakiegoś wesołego, grubego, skośnookiego człowieka bez koszulki. (Swoją drogą, po wadze można tam poznać zasobność portfela. Żeby się utuczyć, trzeba mieć za co. Aczkolwiek i tak wiadomo, że najwięcej hajsu mają biali.)
Hinduscy transiarze w drodze na transy muszą też obowiązkowo uzbroić się w zestaw prawdziwego imprezowicza, czyli świecące rogi, migające lasery i kilo glowsticków. Biorą je od wędrownych handlarzy, którzy krążą sobie po ciemnej plaży, zaczepiając przechodniów półgłosem. Myślisz, że to jakieś poważne, narkotykowe transakcje, a to tymczasem tylko dwóch typów kupuje sobie zapas glowsticków na miesiąc i od razu wszystkie je zawieszają sobie na szyi i nadgarstkach.
Osobną historią są biali hippisi. Paru ich było, choć zapamiętajmy raz na zawsze, najwięcej tam jest Hindusów, a nie hippisów. To nie jest żadna mistyczna kraina, gdzie czas zatrzymał się na Woodstocku i od tej pory wszyscy przez cały czas doznają oświecenia. Za to muszę przyznać, że kiedy już zdarzyło nam się tam pogadać z ludźmi po 50tce, to zawsze były to sympatyczne i wartościowe rozmowy. Są zupełnie inni niż ludzie w tym wieku u nas, wyluzowani, pełni akceptacji, zawsze mają dla ciebie jakieś dobre słowo. Mam nadzieję, że ze mnie życiowe doświadczenia uczynią w tym wieku podobnie ciepłą i mądrą osobę.
Jeżeli wyobrażałeś sobie do tej pory, że klimaty psytrance na Goa to coś jak nasze imprezy i festiwale, tylko jeszcze bardziej i lepiej, to porzuć czym prędzej te fantazje. Żadne video z youtube’a ani moja nawet najdłuższa relacja i tak nie odda dziwności i obcości tych imprez. One są jak całe Indie – im bardziej jesteś otwarty, tym bardziej ci się podobają, ale żeby się otworzyć, to trzeba się nieoczekiwanie mocno wysilić, bo jednym z największych odkryć, jakich tam dokonałam, jest to, że bycie otwartym na odmienność, kiedy wokół nas nie ma żadnej odmienności, to nie jest wielka sztuka. Sztuką jest, kiedy nie masz zielonego pojęcia, co się wokół ciebie dzieje, i nadal jesteś na to otwarty.
Powiedzmy sobie wprost, Indie to nie jest kraj, do którego jedzie się pławić w komforcie i rozkoszy. Tam się jedzie po nowe doświadczenia i zdecydowanie imprezy na Goa do takich należą. Klimat był, i owszem! Tyle, że inny niż ten, który my znamy z imprez i festiwali. Na festach w Europie też niby są ludzie z całego świata, a jednak wciąż jest to Europa, czyli coś, co znasz. Od razu czujesz się jak u siebie, ze wszystkimi się zaprzyjaźniasz, odczuwasz jedność na parkiecie, rozumiesz ich bez słów. W Indiach tak nie jest. I tyle. Co nie znaczy, że nie można czerpać z tego doświadczenia pewnej przyjemności.
Napiszę jeszcze na koniec, że wyobrażając sobie imprezy na Goa, czasem mamy przed oczami azjatyckie gibkie panienki w bikini, zgrabne tyłeczki, leniwe dni na plaży i tak dalej. Nie potrafię sobie wyobrazić nic bardziej odległego od rzeczywistości.
Po pierwsze 90% kobiet tam jest poubieranych od stóp do głów i tak też kąpią się w morzu. Siedzą w wodzie w ciuchach i tyle. Te, które zdecydują się włożyć bikini w celach innych niż kąpiel w morzu (czyli tylko i wyłącznie białe turystki), cieszą się zainteresowaniem każdego przechodzącego hinduskiego faceta, a tych jest wielu. Bardzo wielu. I wszyscy chcą ci podać rękę i zrobić sobie z tobą zdjęcie. Nie, żeby nie było tam kobiet w kostiumach – były, były! Szczególnie po czterdziestce. Albo przy czterdziestu kilo nadwagi. Może wtedy uwaga setek kolesi skupiona na twoim tyłku jest przyjemniejszym uczuciem? Ja raczej celowałam w kiecki do kolan, sorry, mates!
Po drugie plażowanie w Indiach to droga przez mękę, bo tamtejsze powietrze to nawet nie zupa, a gęsty sos. W dzień słońce jest przytłaczające i niebezpieczne, przed 16:00 próby opalania się to obietnica udaru, a o 19 słońce już zachodzi, więc za wiele tego czasu na plażowanie po prostu nie ma. Poza tym to wątpliwa przyjemność, bo nawet w cieniu cały czas marzysz tylko o zimnym prysznicu, a później nawet już i to marzenie odpuszczasz i akceptujesz siebie permanentnie pokrytego śliską, lepką warstwą Indii. W praktyce cały dzień wszyscy biali leżą tylko na leżakach pod parasolami słonecznymi i zdychają z gorąca. Albo siedzą w plażowym barze na klifie, gdzie nawet trochę wieje (wow!!), piją piwo i się cieszą.
Nic dziwnego, że w tym kraju godziny szczytu są o dwudziestej drugiej i taka też jest najprzyjemniejsza pora na spacer… zwłaszcza, jeśli na ten spacer prowadzą nas wysublimowane mroczne transowe rytmy 🙂
Bawilibyście się?