Totalnie uwielbiam festiwale psytrance. No kocham je. Nic na to nie poradzę. Nie bywam na typowych masowych festiwalach typu Opener czy Audioriver, bo boję się tych wielkich tłumów pod sceną, przerażają mnie nieskończone kolejki po żetony na piwo i najebane nastolatki skaczące mi po głowie. Jestem już na to za stara i koncert żadnej gwiazdy nie przekona mnie do takich spędów. Ale transy co to innego. A dobrze zorganizowane transy w plenerze – to najlepsze, co może się przydarzyć amatorowi dobrej muzyki, otwartego klimatu i odkrywania dzikiej natury… również swojej własnej.
Festiwal psychedelic trance, art & culture o wdzięcznej nazwie Goa Dupa rozwija się z edycji na edycję, aż miło popatrzeć. Tym razem przeniósł się spod Krakowa aż w Bieszczady. Spodziewałam się malowniczych widoków, ale gdy po prawie dziesięciu godzinach jazdy wypełzliśmy na czworakach z naszej furki, dosłownie pozbierać się nie mogłam z wrażenia. Camping był na zboczu góry, a sama impreza – na jej szczycie. Cały teren kompleksu Natura Park w Stężnicy zajmuje kilkaset hektarów i w całości został zasiedlony przez barwne towarzystwo. W praktyce, choć to największy polski festiwal psytransowy, nigdzie nie było tłoczno. Teren zamienił się w miasteczko, gdzie na każdym kroku można było kogoś spotkać, a jednocześnie wszyscy mieli dość miejsca dla siebie.
Co lubię w transowych festach? Przede wszystkim ludzi. Nie znam drugiego takiego miejsca, w którym uśmiechając się do obcego człowieka masz praktycznie sto procent gwarancji, że i on odpowie uśmiechem. Możesz przyjechać nikogo nie znając, a minutę po rozbiciu namiotu jesteś już na cześć z połową festiwalu. Nieważne kim jesteś, jak wyglądasz, zostaniesz ciepło przyjęty. Nikomu nigdzie się nie spieszy, nie ma żadnych ciśnień. Bardzo szybko to się udziela i sam zaczynasz rozsyłać wokół uśmiechy i zagadywać do nieznajomych. Nareszcie możesz sobie na to pozwolić. Ta utopijna swoboda wyrażania siebie, za którą wszyscy tęsknimy, ten powrót do plemiennego poczucia wspólnoty, skłania całe rzesze ludzi do jeżdżenia od festiwalu do festiwalu przez całe lato, po całej Europie. Taki lifestyle.
Po drugie wszystkie te dekoracje, zakamarki, niespodzianki. W przygotowanie terenu została włożona niewiarygodna masa pracy. Ekipa montująca te cuda była na miejscu już dwa tygodnie przed imprezą. Samo chodzenie i odkrywanie, co też jeszcze oni dla nas stworzyli, nie miało końca. Poza dwiema scenami muzycznymi czekały na nas między innymi sala warsztatowo-wykładowa, ujmujący kanion Zen z wielkim drzewem zwalonym nad przepaścią, piękny Forest of Shadows z linkami do slacka, galerie sztuki psychodelicznej, piwny bar z wygodnymi pufami do zagłębiania się, chaishopy z pysznym wege jedzeniem i piciem, grill, kawiarnio-lemoniadziarnia, a ponadto sporo udekorowanej przestrzeni służącej tylko do tego, by można było w zacienionym miejscu położyć się na trawie i patrzeć w niebo… słuchając najpiękniejszych utworów muzycznych na świecie na doskonałym nagłośnieniu.
Po trzecie, na takim festiwalu naprawdę jest co robić. Poza imponującymi scenami muzycznymi czekała na nas bogata oferta warsztatów, wśród których można było znaleźć jogę, medytację, pranajamę, relaks przy dźwiękach mis i gongów tybetańskich, naukę gry na bębnach, tribal dance i inne. Załapaliśmy się na przykład na przesympatyczny i wciągający wykład o… pszczołach. Nic dziwnego, że impreze docenili nie tylko szaleni imprezowicze. Przyjechali ludzie z dziećmi, nawet niemowlętami, było też kilka psów. Między innymi uroczy jamnik 🙂
Swoją drogą warunki były całkiem przyzwoite i dalekie od znanego z wielu masowych festów przerażającego syfu. Komu nie wystarczał do szczęścia namiot, ten mógł ulokować się w wygodnym drewnianym domku. Poza uwielbianymi przez wszystkich toitoiami, w knajpie na terenie festu były normalne czyste kibelki. Do biletu każdy dostawał podręczną zakręcaną popielniczkę i owszem, ludzie z nich korzystali. Choć może mogłoby być wokół więcej koszy na śmieci, to i tak organizatorzy zrobili co mogli, żeby psychodeliczne towarzystwo tych pięknych Bieszczad tak zupełnie nie zdewastowało.
Oczywiście idealnie być nie może, dlatego zostaliśmy wystawieni na próbę, gdy okazało się, że nieskalana cywilizacją okolica nie sprosta zapotrzebowaniu na wodę pod prysznic dla takiej rzeszy ludzi i… woda się skończyła. Od razu zaczęły nadjeżdżać beczkowozy, ale spróbuj się w czymś takim wykąpać. Na szczęście hippisi poradzą sobie w każdych warunkach! Toalety w knajpie na terenie Natura Parku zaczęły pękać w szwach od ludzi myjących się w całości w umywalkach, a do pobliskiego strumienia z wodospadem zaczęły chodzić pielgrzymki.
Teraz się z tego śmieję, ale wytrzymać cztery dni bez porządnego prysznica w trzydziestostopniowym upale to naprawdę było wyzwanie. Pocieszało mnie tylko to, że wokół wszyscy mieli podobne standardy czystości. No i wizja mojej wanny po powrocie. (Prosto z trasy wbiegłam do łazienki i siedziałam w niej chyba z pół godziny, chociaż byliśmy w domu półżywi o trzeciej w nocy. Będe to wspominać na starość:))
Można śmiało powiedzieć, że Goa Dupa jest najlepszym plenerowym eventem psytrance w Polsce. Jeżdżę na te potupajki od chyba siedmiu lat, ale czegoś tak profesjonalnego jak w tym roku jeszcze u nas nie widziałam. Zarówno od strony technicznej, jak i merytorycznej ujrzałam kawał dobrej roboty na europejskim poziomie. A naprawdę u nas wcale o to nie tak łatwo, bo to nie jest branża, w której się zgarnia kokosy, tylko wąska nisza dla ludzi w dreadach i świecących w UV bluzach ze skrzacim kapturem. Ilu znasz takich ludzi? No właśnie.
Piona dla organizatorów i wszystkich dobrych dusz, które tam spotkałam i z którymi miałam wielką przyjemność się bawić. Do zobaczenia w przyszłym roku!
Tekst pochodzi z poprzedniej wersji bloga Witaj Słońce i pierwszy raz ukazał się w 2015 roku.