Myślę, że po pięciu latach mogę już coś niecoś powiedzieć. Wprawdzie nie zostałam w tym czasie największą joginką wszechświata oplatającą sobie obie nogi wokół głowy, ale kompletnie nie o to przecież chodzi w praktyce. Joga to moja bezpieczna wyspa, codzienny rytuał. Mój sposób na dobry nastrój i dobre życie 🙂
Czy pięć lat praktyki jogi to długo, czy krótko? Już dawno dotarło do mnie, że jest to przygoda na całe życie, która nigdy się nie zakończy ani nie znudzi. Nawet ludzie ćwiczący kilkanaście, kilkadziesiąt lat mają coś do odkrywania przed sobą. Fascynuje mnie to. Wciąż czuję się, jakbym była na początku mojej drogi. I w pewnym sensie jestem.
Co dała mi joga? Jakie są efekty jogi? I czy tu chodzi tak naprawdę o tę smukłą sylwetkę i elastyczne ciało, którego pragnienie motywuje wielu z nas do wejścia po raz pierwszy na matę?
Nie czarujmy się, zaczęłam chodzić na tę całą jogę miotana wstrząsami psychicznymi wynikającymi z załamania nerwowego, jakie wówczas przechodziłam. W tamtym czasie moje emocje były tak stabilne jak reaktor w Czarnobylu, a moja dusza była rozerwana na czarne mokre strzępy, które wciąż mnie oplatały, dusiły i podtapiały. Nie za bardzo wiedziałam, jak się z tego wyplątać, ale intuicja dobrze mi podpowiedziała.
Po zajęciach czułam przedziwny spokój płynący ze środka ciała, co było zupełnie nowym doznaniem; pierwszy raz nie miałam gwałtownej potrzeby ucieczki w samozniszczenie. Gdzieś na skraju mojej świadomości pojawiła się myśl, że może jestem na dobrej drodze, że jednak przez to przejdę. No i… przeszłam! Dziękuję.
Kiedy tamten mroczny epizod minął, przez dłuższy czas działy się same kojące, miłe rzeczy. Można byłoby wyobrażać sobie, że tak już będzie zawsze. Wszystko jednak płynie i przyszły nowe zawirowania, a po nich następne. Kilka razy życie rąbnęło mną o beton. Kilka razy rozbijały się moje marzenia, moja pewność jutra, poczucie bezpieczeństwa i życiowej stabilności. Ostatnio sama zafundowałam sobie na własne życzenie następny zakręt i też okłamałabym was mówiąc, że cały czas jest lekko. A to na pewno nie ostatni, bo takie po prostu jest życie – zmienne, zagadkowe.
Jest we mnie jednak coś niewzruszonego. Jakiś taki pierwotny rdzeń, który wszystko przetrwa, bo nie ma zupełnie nic wspólnego z tym, co dzieje się na zewnątrz, cokolwiek by to było. Na zewnątrz mogą lać się łzy, ale w środku zawsze jest to bezpieczne istnienie, wieczny szum kosmosu. To jest moja siła, na trop której wpadłam kiedyś pod tęczowym drzewem na teknivalu, ale to joga pozwoliła mi ją odkryć naprawdę. Dziękuję.
Ludzie zastanawiają się, co tu zrobić, żeby odczuwać radość życia. W rzeczywistości nic nie trzeba zrobić, bo ta radość jest w nas tak po prostu, sama z siebie. Ale teoretycznie można sobie gadać, a jak to poczuć? Ja już mam swój praktyczny sposób. Jest u mnie prosta zależność przyczynowo-skutkowa między ilością sesji jogi w tygodniu a zadowoleniem z życia. Nawet, jeśli zupełnie nic specjalnego się w nim nie dzieje, a nawet, jeśli ogólnie wszystko się właśnie pieprzy i rozwala na kawałki.
Nie wiem, czy to po prostu endorfiny związane z ruchem. Chyba nie do końca, bo dużo też ostatnio tańczę, ale to już tak nie działa. Po prostu joga wyciąga ze środka jakąś taką prostą przyjemność życia, która zaczyna się – jak wszystko w jodze – w środku ciała i przechodzi na pozostałe warstwy ciebie. Z nią łatwiej jest po prostu być tu i teraz. Nie wiem, jak to inaczej wyjaśnić.
W jodze jest masa pozycji, których się boisz. Ja boję się tych pozycji odwróconych, w których nie widzę, co dzieje się z moimi nogami, a one znajdują się gdzieś wysoko w górze, podczas gdy moja głowa jest w dole, gotowa, żebym na nią upadła i skręciła sobie kark. Najtrudniejsza w tych pozycjach jest ta bariera psychologiczna, która sprawia, że nie “atakujesz” jakiejś asany, chociaż fizycznie już od dawna dasz radę. Ileż takich sytuacji jest w życiu!
Tak, jak wchodzę do pincha mayurasany, chociaż tak się boję, że w trakcie wydaję z siebie dzikie piski, tak i w życiu potrafię bać się czegoś, a i tak to zrobić, bo w środku znajomy głos mi mówi, żebym to zrobiła, że jestem gotowa. Tego wewnętrznego nauczyciela poznałam na mojej macie do jogi.
Największe przełomy życiowe powstają właśnie w ten sposób, że oswajasz swój strach i po prostu ROBISZ TO. Odwagi!
Trenerzy rozwoju osobistego mówią, że “prawdziwy rozwój zaczyna się poza strefą komfortu”. Ja do tego dodam, że ból i dyskomfort są tak oczywistą rzeczą w naszym życiu, że unikanie ich po prostu jest stratą energii. Czasem wręcz nie ma innego wyjścia, jak zadać je sobie, w imię większej korzyści, oczyszczenia rany, zrobienia kroku naprzód.
Joga boli, taka jest prawda, ale uczy też obserwacji i eksploracji tego, co się pojawia. Ból bywa podobny do transformującego ognia, z którego wychodzę inna niż do tej pory. Biorę go takim, jakim jest. Pozwalam, żeby się ujawnił. Pochodzą z niego najcenniejsze obserwacje, najlepsze zmiany.
Wiele dał mi ból przez te lata, uformował mnie, pomógł mi dotrzeć w rejony dla mnie dotąd niedostępne. Chyba jasne, że nie mówię tylko o bólu fizycznym. Dziwnie to może zabrzmi, ale… dziękuję i za to.
Są rzeczy, na które trzeba poczekać. To nie znaczy, że nie są dla mnie. Po prostu nie jestem na nie gotowa. Na razie nie wychodzi. Zaliczam jakieś faile. Robię z siebie głupka. Młócę bezradnie nogami w powietrzu w oczekiwaniu na upragnioną równowagę, ale moje plecy są jeszcze za słabe, żeby mnie utrzymać, i ląduję na ścianie.
A jednak nauczenie się czegoś polega na tym, że to robię. Aż w końcu nie wyjdzie. Jeden raz, drugi, setny, tysięczny. Małymi kroczkami, bez radykalnych posunięć, bez miotania się jak w ukropie.
To, że praktykuję od pięciu lat, wcale nie oznacza, że robię już wszystko bez wysiłku. Niektóre z asan dość podstawowych dopiero ostatnio zaczynają dobrze wyglądać w moim wykonaniu. Nie przeszkadza mi to. Nie wszystko musi być od razu. Lepiej próbować i próbować, ponosić porażki i mimo wszystko działać, niż nie robić nic.
Są też rzeczy, których nie możemy i koniec. Tak najzwyczajniej w świecie. Może kiedyś będzie się dało, ale nie teraz. Nie to miejsce, nie ten czas. I pół biedy, jeśli chodzi o zaawansowane pozycje w jodze.
Choć dobrze wiem, jak to jest, kiedy pragnienie nieosiągalnego wierci dziurę w brzuchu i nie daje spać, to akceptuję to nieosiągalne jako naturalną kolej rzeczy. Godzę się z tym, czasem z wielkim trudem… i w końcu przechodzę dalej. Przechodzę do rzeczy, które mogę.
W naszym świecie poddanie się jest uznawane za coś negatywnego. Dlaczego? To moja wolność, mój wybór, czy chcę dalej pakować energię w coś, co jest w tym momencie poza moim zasięgiem.
Myślicie, że jak napiszę “pokochałam siebie” to będzie za wiele? Ja i zaprzyjaźniłam się ze sobą, i pokochałam siebie. Na macie mam do dyspozycji całą siebie i nic więcej. Muszę zacząć ze sobą współpracować i sobie ufać, żeby zaczęło to działać, nie mogę cały czas podkładać sobie świń i wątpić we własne możliwości.
Pamiętam, jak na początku mojej praktyki uważałam, że jeśli nawet coś mi trochę zaczyna wychodzić, to zaraz to spieprzę. Tak, jakbym w głębi serca uważała siebie za jakąś niekompetentną ofermę. Teraz patrząc na siebie widzę osobę może trochę czasem niepewną i w emocjach tracącą zimną krew, ale tak samo wspaniałą, wartościową i zasługującą na wszystko, co najlepsze, jak każdy człowiek, również Ty.
A jak coś nie wyjdzie? To trudno. Mam do tego prawo! Joga leczy z kompleksów.
Czego chce moje ciało? Czy to kolejne piwo lub ta obrzydliwie wielka pizza to jest coś, czego właśnie potrzebuję, czy tylko zachcianka umysłu? Czy dam radę wziąć ten dodatkowy dzień w pracy, chociaż od miesiąca nie odpoczywam i zaczynam mieć lęki? Czy jak nafaszeruję się Ketonalem, to będę mogła pocisnąć na siłowni w pierwszy dzień miesiączki, żeby wyzwanie bikini się powiodło? Takie lub inne pytania zadajemy sobie wszyscy. Tylko, że nie wszyscy słyszymy odpowiedź, a ona przecież jest bardzo prosta, jasna, głośna i czytelna.
Na jogowej macie nieustannie słucham ciała, na tym opiera się cała praktyka. Wsłuchuję się w każdy najmniejszy mięsień, każdą kosteczkę, układając je z największą precyzją, na jaką mnie stać. Szczególnie w bardziej wymagających pozycjach koncentracja na ciele jest nawet ważniejszą rzeczą, niż żeby ta pozycja w ogóle wyszła. A jak tak słucham, to i słyszę. Później się tylko dziwię, jak mogłam tyle lat to ignorować.
Nie wiem, skąd się bierze we mnie ta cała energia, skąd ona płynie. Jasne, że czasem na coś najzwyczajniej nie mam ochoty, bo chcę sobie spędzić trochę czasu w stanie słodkiej bezczynności. Ale jeśli dzieje się coś ciekawego, co przemawia do mnie – zawsze się we mnie znajdzie na to siła. Cała noc na parkiecie? Dopóki muzyka mnie napędza, nie trzeba mi powtarzać. Spontaniczny wyjazd z dnia na dzień? Pędzę się pakować!
O ile witalność nie jest przytępiona używkami, co jest najprostszym sposobem, żeby się jej stopniowo pozbawić, to jej naturalny poziom jest wysoki. Joga przywraca ciało do naturalnego stanu, a więc i do radości istnienia, o której pisałam wyżej, i do zwiększonej ciekawości świata, i do empatii wobec żywych stworzeń, i do miłości, z której nasz świat jest zbudowany. Lubię patrzeć na jogowe babcie, które wydają się tak młode duchem, jakby na zawsze zatrzymały się w wieku, w którym wzięły się za praktykę. Ja też tak chcę 🙂
I taki bonus. Założę się, że klikając w tytuł tego posta liczyliście na długi spis efektów tego typu, prawda? Ale to jest tylko dodatek.
Moje ciało jest super nie tylko dlatego, że otrzymało w nagrodę za wysiłek piękne i mocne mięśnie, wspaniałą wytrzymałość i elastyczność, ale też dlatego, że dzięki słuchaniu go, nauczyłam się nie katować go, nie dawać mu do jedzenia śmieci, a ponadto, po prostu je kochać. Ono się za to odwdzięcza. Przyznam szczerze, że nigdy nie miałam takiego ciała jak teraz, chociaż jestem już przecież po trzydziestce, więc powinnam już zauważać jakieś, że tak to nieśmiało nazwę, oznaki starzenia. Nic z tych rzeczy! Moje pół godziny praktyki dziennie czyni dosłownie cuda w tej materii.
A na zakończenie…
Szczerze? Są takie dni, kiedy moje emocje przypominają trzęsienie ziemi. Nie jestem żadną lilią na tafli jeziora, jestem czystą furią lub paniką. Chlam piwo za piwem, wpycham sobie do gęby całą pizzę naraz. Mówię głupie rzeczy, padam ofiarą własnych fantazji i ignoruję wszelkie znaki na niebie i ziemi, które mówią, że będzie bolało. A później leżę i kwiczę. Taka to właśnie jestem niedoskonała.
Ale nawet w trakcie OBSERWUJĘ i widzę, że to jest bezpieczne, że to jest inne niż kiedyś myślałam. Jestem obecna, oddycham, oddycham, oddycham i wszystko mija. Wybaczam to sobie, bo jeśli się zdarzyło, znaczy że było po coś, że coś chciało mi pokazać. Więc patrzę, co to jest. I po wielkim hałasie nastaje w końcu cisza.
Czasem trzeba sobie po prostu wybaczyć. Jestem człowiekiem i ludzkie słabości również nie są mi obce. Wszystko jest lekcją, również potknięcia. I nawet, jak się jakieś zdarzy, to jeszcze nie powód, żeby sobie dowalać. Kocham siebie taką, jaką jestem. Nawet, jeśli czasem mam w bani taki gwiżdżący czajnik z wodą, że czubek głowy mi podskakuje od ciśnienia.
Oddech w jodze i oddech w życiu to ta przestrzeń, niezbędna, żeby spojrzeć na siebie z dystansu. Znaleźć ten moment zatrzymania, tę ciszę w głębi, która ratuje najbardziej chaotyczny dzień i sprawia, że wieczorem jednak nie żałujesz.
I tego wam życzę… oraz sobie, bo powiadam Wam, że każdy nowy dzień jest ostatnio dla mnie jedną wielką niespodzianką.
19 czerwca w całej Polsce będzie obchodzony Światowy Dzień Jogi. Idealna okazja, żeby w końcu spróbować… lub po prostu razem ze wszystkimi świętować na którymś z licznych organizowanych z tej okazji wydarzeń 🙂
A Wy jakie efekty jogi zauważacie? Jak długo praktykujecie? A może wciąż nie możecie się przekonać?
Namaste!
Tekst pochodzi z poprzedniej wersji bloga Witaj Słońce i pierwszy raz ukazał się w 2016 roku.