Foto: ejbSF
Choć kadzideł mam sporo, bo lubię ich dyskretny aromat wieczorową porą, to w żadne obrazki Ganeshy i innego Śiwy, jak i pozostałych bóstw religii wszelakich, zaopatrywać się nie zamierzam. Szpagatu też zresztą jeszcze nie robię.
Na pytanie: Co daje joga? mam inną odpowiedź. Joga daje mądrość! Niesamowity wgląd w siebie. Siłę, spokój i dystans do siebie i do rzeczywistości. W ciągu czterech lat joga zmieniła moje życie od wewnątrz. Uświadomiłam sobie kilka spraw, o których łatwo się czyta, ale w środku trudno jest je tak do końca poczuć, żyjąc w tak zwariowanym świecie jak nasz. U mnie one najpierw były w środku, a teraz chcę podzielić się nimi z Wami.
Joga nauczyła mnie, że:
Ponieważ nigdy nie byłam jakaś szczególnie sprawna fizycznie, dojście do jakiegokolwiek poziomu, który można by określić inaczej niż “królewna z drewna”, zajęło mi całe wieki. Wszelkie widowiskowe pozycje ze stopami na czole są jeszcze całe lata świetlne przede mną. Podobnie mojemu umysłowi wiele jeszcze brakuje do bycia w pełni wyciszonym i empatycznym. Ale czy to ważne? Staję na macie, ponieważ praktyka sprawia mi frajdę, a nie dlatego, że być może pewnego dnia założę sobie obie nogi za głowę i osiągnę oświecenie na drodze medytacji.
Planując jakiś odległy cel, często tracimy z oczu to, co znajduje się bliżej – naszą teraźniejszość. To dlatego wpadamy w pułapki typu “Będę szczęśliwa, kiedy… wyjdę za mąż, dostanę podwyżkę, schudnę, zmienię samochód na lepszy”. Oczywiście fajnie będzie więcej zarabiać albo jeździć nową furką, ale przecież można być szczęśliwym już wcześniej, już teraz, poprzez sam fakt, że jesteśmy na dobrej drodze. Każdy dzień przybliża nas do osiągnięcia celu – i jest okazją do cieszenia się tym!
Nawet nie wyobrażacie sobie mojej radości, gdy zobaczyłam pierwsze efekty, których kompletnie się nie spodziewałam – chyba myślałam, że na taką siebie, jak obecnie, jestem już skazana aż po grób. Jednak najzwyczajniej w świecie się myliłam. Po pierwszych efektach przyszły następne. Zaczęło zmieniać się moje ciało, zaczął zmieniać się mój sposób patrzenia na świat. Jednak żeby to wszystko nadeszło, musiał minąć czas. Zawsze musi. Czasem chodzi o całe lata pracy.
Problem jest taki, że wszystko chcielibyśmy od razu. Efekty mają być szybkie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki albo połknięciem jakiejś uniwersalnej pigułki. Ustalamy sobie plan, który musi być wyrobiony za pół roku, i kiedy się to nie udaje, jesteśmy gotowi się poddać! Tymczasem największe nagrody przychodzą do nas w podzięce za cierpliwe i wytrwałe podążanie swoją drogą. Wystarczy kroczyć do przodu i co jakiś czas sprawdzać, czy nie zboczyliśmy z kursu – a efekty w końcu na pewno się pojawią. I będą naprawdę motywujące. Nie rezygnuj! Cierpliwości.
Ból rozciąganych mięśni i więzadeł jest oznaką, że wykonuję jakąś pracę i zbliżam się do jakiejś granicy. Jest też inny ból, ostry i ostrzegawczy, który jest oznaką tego, że dziś tej granicy przekraczać nie powinnam. Gdybym ćwiczyła tak, żeby nigdy nie odczuwać żadnego bólu ani dyskomfortu, prawdopodobnie robiłabym postępy naprawdę w żółwim tempie albo wcale, nie mówiąc już o poznawaniu samej siebie. Jak mam poznawać siebie, skoro nie otrzymuję od siebie informacji zwrotnych?
Jednym z największych błędów, jakie popełniamy wszyscy (łącznie ze mną od czasu do czasu!) jest unikanie bólu. Robimy wszystko, żeby tylko nie bolało, a kiedy boli – cierpimy, bo na ten ból się nie zgadzamy. Uciekamy od tego, co trudne i bolesne, zamykamy się na to. A przecież tam kryje się ważna informacja. Dlatego zamiast uciekać, lepiej zadać sobie pytanie: Dlaczego boli? Co dokładnie boli? Nauczyć się znosić umiarkowany ból i dyskomfort, dzięki którym rozwijamy się, i rozpoznawać ten jego rodzaj, który mówi, że dalej iść nie można. I naprawdę wcale nie musimy przez to cierpieć. W końcu każda bolesna sytuacja, którą udało się rozwiązać, przyczynia się do naszego wzmocnienia i satysfakcji. A to chyba raczej przyjemne uczucie, prawda?
(Brzmi egoistycznie, co? Raczej uczymy się od dzieciństwa, że należy o sobie zapomnieć… Czy na pewno?)
Zdarza się, że trafiam do grupy bardziej zaawansowanej ode mnie i praktyka jest dla mnie za mocna, ale porwana energią grupy, staram się dotrzymać innym tempa. Jak to się często kończy? Ano tak, że później przez trzy dni nie mogę poruszać głową albo siedzieć prosto. To kara za to, że nie słuchałam samej siebie, a kierowałam się tym, co robi grupa albo tym, co mi podszeptywały wygórowane ambicje. A czy inni to docenili? Wątpię…
Jest to rodzaj gwałtu na samym sobie, który wręcz nagminnie i codziennie uprawiamy w codziennym życiu. Za każdym razem, kiedy zgadzamy się na coś, na co nie mamy ochoty, kiedy robimy coś, bo tego oczekują od nas inni albo my sami porównując się z innymi sądzimy, że trzeba to zrobić – robimy sobie krzywdę. Wszelkiego rodzaju poświęcenie i przekraczanie granic tylko wtedy ma sens, jeśli robimy je w zgodzie ze sobą. Co dobrego da dziecku matka, która popadła w depresję, bo zatraciła własne ja? Co za pożytek dla szefa z pracownika, który w całości poświęcił się pracy i wypalił się zawodowo? Dlatego zarówno działanie na własną korzyść, jak i działanie na korzyść innych – owszem, chętnie, ale tak, aby nie krzywdzić samego siebie. (Innych zresztą też nie krzywdźmy. To tak naprawdę też jest krzywdzenie siebie, tylko bardziej pokrętne.)
Zawsze jakaś grupa asan sprawia nam więcej trudności, niż pozostałe. Załóżmy, że największą trudność sprawiają mi skłony do przodu ze względu na oporne biodra (skłony w jodze robi się z bioder – plecy muszą być proste). Co mam robić? No oczywiście jak najwięcej skłonów. Jeżeli idę na zajęcia z duszą na ramieniu, że znów każą mi robić stanie na rękach – to powinnam ustalić sobie wyzwanie, że oto od dziś codziennie w domu robię przygotowanie do stania na rękach. Oczywiście to na początku będzie nieprzyjemne, ale właśnie tam znajduje się granica moich możliwości. Kiedy ją przekroczę, lęk i niechęć znikną. Robiąc cały czas tylko te asany, które lubię, utknęłabym w samozadowoleniu i nie poszłabym już dalej do przodu.
To, od czego uciekamy, cały czas nas goni i nigdy nie przestanie, dopóki nie zatrzymamy się, żeby stanąć z tym twarzą w twarz. W dodatku właśnie to coś najbardziej utrudnia nam utrzymanie równowagi i blokuje rozwój. A zatem zamiast ograniczać swoje życie do tego, co sprawia nam frajdę, weźmy byka za rogi zagłębiając się w najmniej przyjemne zakamarki naszego życia… i zróbmy tam porządek.
To, że ja wcale tego wszystkiego nie nauczyłam się siedząc i analizując: “Tak… to ma głęboki sens…” Nie! To wszystko pojawiło się samo, wraz z praktyką. To moja finalne i chyba najważniejsze spostrzeżenie:
Przeważnie za dużo gadamy, a za mało robimy. Nieważne, ile poradników i blogów rozwojowych przeczytasz, nie ruszysz się z miejsca ani o krok, jeżeli nie zaczniesz działać. Wszystko, cały sens życia i cała życiowa mądrość, bierze się z działania i ze znajdywania się w przeróżnych życiowych sytuacjach, z którymi musimy sobie radzić. Nie trzeba do tego za wiele filozofii. Nie potrzeba też wielkiej rewolucji. Trzeba tylko zrobić pierwszy krok w nowym kierunku, a później następny. Jak mówi chińskie porzekadło, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od wyjścia z domu. A ja dodam, że naprawdę warto z tego domu wyjść i udać się w daleką drogę 🙂