Tivoli to park rozrywki położony w centrum Kopenhagi. Jest tam jak w parkach ze starego, dobrego klasyka Rollercoaster Tycoon (tak, dużo w to grałam i dalej mam tę grę w domu :D). Są spokojne karuzele i niebosiężne kolejki górskie, długie kręte ścieżki, budki z kawą, budki z goframi, budki z burgerami, stoiska z maskotkami i z pamiątkami, baloniki i wata cukrowa. Wszystko jest kolorowe i kiczowate, odbywają się występy z muzyką na żywo, jest też mały ogród botaniczny i strefa czilautu. Jest tego tak nadźgane na w sumie niewielkiej przestrzeni, że nawet po kilkugodzinnej intensywnej eksploracji jestem pewna, że i tak nie byłam wszędzie i coś by mnie tam jeszcze mogło zaskoczyć.
Samo wejście kosztuje 99 DKK, ale od razu mówię, że się to w żadnym stopniu nie opłaca. Sama możliwość wejścia i patrzenia na jeżdżące kolejki bez korzystania z nich to jak lizanie lizaka przez szybę, a wjazd na każdą atrakcję poza karuzelami dla dzieci to 50-75 DKK, czyli drożyzna że aż zęby zgrzytają. Szkoda wydawać łącznie 175 koron, żeby przejechać się dwie minuty i cześć. Tym bardziej, że za 199 DKK (plus wjazd, czyli łącznie ok. 150 złotych) możesz jeździć na wszystkim, ile chcesz, bez końca, aż się nie zrzygasz. Zgadnijcie, co wybraliśmy :)




Byłam jeszcze na kilku karuzelach i kolejkach – jak liczyłam, to wyszło mi chyba z osiem czy dziewięć atrakcji. Biegałyśmy po tym parku z koleżanką jak dwie wariatki i wchodziłyśmy na wszystko, co nam wpadło w oko. Czułam się jak mała dziewczynka w sklepie z zabawkami, albo właśnie w lunaparku :) Jestem idealną osobą do takich dzikich szaleństw, nadal mam się świetnie, kiedy wszyscy inni już zielenieją. Mimo to po wyjściu z Tivoli miałam już siłę tylko na to, żeby wsiąść w autobus i udać się na kawę do Christianii.
Dlaczego tak uwielbiam kolejki górskie? To trochę podobne do startu samolotu. Na moment oddaję kontrolę nad swoim życiem mechanicznemu urządzeniu, osiągnięciu ludzkiej cywilizacji. To moment ryzyka i adrenaliny, ale bezpieczny i kontrolowany. Kiedy w rozpędzającej się ogromnej maszynie budzi się potężna moc, która jest zdolna unieść tę kupę żelastwa wysoko w powietrze, kiedy mocno przytwierdzona do stalowej konstrukcji spadam z wielką prędkością w dół, kiedy mój żołądek razem ze mną tańczy i wiruje w szalonych spiralach i pętlach, a ja nie mam nad tym absolutnie żadnej władzy, wtedy nie muszę być silna i nic ogarniać, mogę być krucha i malutka, mogę po prostu otworzyć usta i wydać z siebie wrzask radości i przerażenia, radości z tego, że żyję, jestem tutaj, właśnie lecę z jakąś absurdalną prędkością do góry nogami i znów mam dziesięć lat. I mam dziką radochę.
Lubicie takie atrakcje, czy od samego patrzenia robi Wam się słabo? ;)
Aaaaale bosko. Dotee w krainie czarów :)
Super Sprawa! podobno w Warszawie mają otworzyć taki park na powiślu! bardzo mi się ten pomysł podoba!
to nie dla mnie, przerażają mnie te karuzele, poza tym od jakiegos czasu nawet bujanie na huśtawce sprawią, że mi niedobrze. Chyba jakieś problemy z błędnikiem :/
Widzę, że dogadałybyśmy się świetnie! Uwielbiam wszelkie karuzele i marzę o dniu spędzonym w lunaparku. Niestety mój mąż jest kiepskim towarzyszem takich zabaw, bo ma lęk wysokości i nie lubi aż takiej adrenaliny. Jak ostatnio byliśmy razem w nieco większym wesołym miasteczku to pozwoliłam mu wybrać karuzele, byle tylko na czymś razem pojeździć. Wybrał. Potem powiedział, że nigdy więcej na żadną nie idzie. :D wyglądała bardzo niepozornie i nie miała zupełnie żadnych zabezpieczeń – mieliśmy wrażenie, że zaraz z niej wypadniemy. Zazdroszczę Ci takiej atrakcji! :) Świetne zdjęcia tych zabaweczek.