Mówi się, że Indie albo się kocha, albo ich nienawidzi. To bardzo ciekawe, bo ja chyba nie potrafię się zdecydować, tak wiele jest w tym kraju sprzeczności, rzeczy pięknych i okropnych, czasem nawet jednocześnie.
Spędziłam w Bombaju cztery gorące, intensywne dni. Miały być dwa, ale utknęliśmy. Dlatego niechcący udało mi się poznać go lepiej, niż planowałam. I wciąż nie wiem – kocham go, czy nienawidzę?
“Indie są tanie” mówili. Fakt, są tanie… jak już wyjedziesz z Bombaju. Bo chyba trudno uznać piwo kosztujące 20 złotych za tanie. Albo obiad za 50 złotych. A takie są ceny w Leopold Cafe, popularnym wśród turystów. Oczywiście są też lokalne jadłodajnie, w których będzie o wiele taniej, tyle że trzeba się ich naszukać, są gdzieś powciskane w tkankę miasta, często wyglądają bardziej na czyjś dom w slumsach niż na restaurację. Nam smaczne i niedrogie miejsce polecił nasz gospodarz, choć sami z siebie chyba nigdy byśmy sie nie odważyli tam wejść. W Bombaju jest wielu biedaków, ale też wielu bogaczy i dlatego to, co choćby przypomina europejski standard, będzie też po europejsku kosztowało. O standardzie noclegów już nie wspominam – oszczędziliśmy sobie frajdy szukania hostelu, bookując pokój w mieszkaniu przemiłego Hindusa z Airbnb. Cena trzy razy wyższa niż podobne pokoje później na Goa, ale nie było robali i grzyba, a za to było wifi, więc jak najbardziej OK.
Niby fajnie sobie kupić spodnie za 10 złotych, ale droga, jaka do tego prowadzi, nie jest usłana różami, bo trzeba najpierw nauczyć się targować, a na początku wcale nie jest to jakieś szczególnie przyjemne. Nie licz na to, że uda się za pierwszym razem. Hindus chce zrobić dobry deal, a to, że ty chcesz to dostać taniej, nie jest dla niego dostatecznym argumentem. Rezygnowanie z zakupu też nie zawsze przekonuje ich do obniżenia ceny. Te legendy o stargowywaniu ceny do 25% pierwotnej kwoty… Może podczas dziesiątej podróży do Indii zdobędę takie umiejętności, na razie byłam zadowolona zbijając cenę o połowę. Pewnie, że praktyka czyni mistrza. Tyle, że tej praktyki potrzeba dużo, a ostatecznie ile można mieć spłowiałych haftowanych spódnic i prujących się szarawarów?
Spodziewałam się, że więcej ludzi będzie nas zaczepiać, a na szczęście jest to zarezerwowane dla okolic różnych bazarów, straganów czy sklepów – poza rejonami handlowymi nikt niczego od nas nie chciał. Ale kiedy już chciał… Wyobraź sobie, że gada do ciebie coś jakiś dziwny człowiek, rozumiesz piąte przez dziesiąte i zastanawiasz się, czy on w ogóle mówi po angielsku, bo z pewnością nie rozumie słowa NO. Jest gotów lecieć za tobą przez trzy przecznice, żeby pokazywać ci wachlarze z pawich piór albo naszyjniki z kwiatów nanizanych na nitkę. Handlarze są przekonani, że przyjechałam wydawać pieniądze i kupię od nich wszystko, ponieważ jestem biała. Co druga osoba ma oczy kotka ze Shreka i niemalże rzuca ci się do stóp z błaganiem, byś rzucił okiem na jego stragan, na którym nie ma nic interesującego. Niektórzy są też bardziej bezpośredni, na przykład dzieci, które bez skrupułów mówią “Money, money, give money” i nie chcą się odczepić, choćbyś odsuwał je nogą. Moja wielka empatia musiała iść w kąt.
Z jednej strony – ciągły trening szybkości reakcji i o dziwo nawet fajna zabawa, z drugiej – potwornie męcząca gra we Froggera na najwyższym poziomie trudności. W Indiach ruch drogowy opiera się na dwóch prostych zasadach: “Kto pierwszy, ten lepszy” i “Horn OK please”. Nawet zwykły spacer wzdłuż ulicy wymaga refleksu, bo często nie ma chodników lub są, ale całe zagracone jakimś nie wiadomo czym i ludzie tak czy owak chodzą po jezdni, razem z samochodami, autobusami i krowami, często slalomem pomiędzy nimi. Żeby przejść przez większe skrzyżowanie, nie ma innej rady, jak po prostu wyjść na środek ulicy. Na szczęście samochody zwykle jeżdżą wolniej niż u nas i zarówno kierowcy, jak i piesi mimo wszystko wydają się bardziej uważni. A jednak… Oni uczą się chodzić po takich drogach od dziecka, my nie. I jakoś łatwiej im to przychodzi.
Lubisz, jak dużo się dzieje? Bombaj to świetne miejsce dla ciebie. Tam dzieje się wszystko naraz przez cały czas. Tam się nie trzeba cicho zachowywać ani pilnować porządku. Nie ma koszów na śmieci, więc ludzie wyrzucają odpadki byle gdzie (krowy to zjedzą). Mini wysypiska śmieci, gruzy pod ścianami i pomyje płynące ulicą są stałym elementem krajobrazu. Sklepy i knajpy też wyglądają jak pokryte śmieciami i pomyjami. Choć okaleczonych dzieci rodem ze Slumdoga i ludzkich odchodów na chodnikach jest generalnie dużo mniej, niż się spodziewałam, a zapach miasta jest nawet w miarę przyjemny (jeśli akurat nie wąchasz ścieku przy stoisku z rybami), to te wszystkie drobne szczególiki, zebrane do kupy, dają obraz tak szokujący i intensywny, że aż w głowie się to nie chce zmieścić. Szczególnie, kiedy jest po północy, a całe miasto wali w bębny, głośno się drze i pali ogniska, bo trafiliśmy akurat na Holi!
Ono na początku doskwierało mi najbardziej, choć było w nim coś bezgranicznie fascynującego. Jest tak, jakby ktoś podmienił twój świat na świat nieco przypominający twój, ale zgoła inny. Okazuje się, że to uczucie jest znane nie tylko podróżnikom astralnym i miłośnikom psychodelicznych tripów, ale też zwykłym backpackerom w klapkach i słomianych kapeluszach. Obcość Bombaju jest tak gęsta, że można ją kroić nożem. Wszyscy wokół są w domu i doskonale znają ten świat. Tylko ty nie znasz go wcale. I pół biedy, jeśli idziesz w południe główną ulicą, ale możesz też zaplątać się wieczorem do slumsów, a tam z całą pewnością nie będziesz właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. A slumsy są wszędzie i trudno się w nie nie zaplątać. Ale co tam. Ciekawie się to później wspomina 🙂
Zwiedziłeś Europę i doszedłeś do wniosku, że mimo drobnych różnic wszędzie jest w sumie tak samo? Pora udać się do Azji. Za każdym razem, kiedy czułam się przytłoczona, mówiłam sobie: Chciałaś zobaczyć inny świat, to teraz patrz! I nieodmiennie poprawiało mi to nastrój. Wszystko było nowe i pierwsze, piękne wielkookie dzieci biegające po ulicy, kobiety w sari barwnych jak egzotyczne ptaki, nieznane dźwięki i zapachy, freestyle na drogach, improwizacja budowlana, wszechobecne ołtarzyki i cała ta galeria absurdów i osobliwości, której nawet teraz nie ogarniam! Fakt, że nadmiar wrażeń i wszechobecna dysharmonia uwierały jak swędzące miejsce, którego nie można podrapać (moja strefa komfortu została na Okęciu), ale nic, tylko wziąć te wszystkie doświadczenia i wyciskać jak świeże limonki! A jak się później docenia swój własny świat przy zderzeniu z czymś takim!
Nie wiem, kto to wymyślił, że Hindusi są nieprzystępni dla obcokrajowców albo są mili tylko wtedy, kiedy chcą coś sprzedać. Ci ludzie mają serce na dłoni, a w oczach taką żywość i ciekawość, że na próżno szukać takiej wśród zachodnich nacji. Fakt, że nasze światy są tak od siebie odmienne, że nigdy się nie połączą, i kontakt z nimi przypomina bliskie spotkania trzeciego stopnia, ale akurat bycia sympatycznymi nie można im odmówić. Hindusi żyją zgodnie z prawem karmy i naprawdę się w to wczuwają. Wiele razy wymienialiśmy się pozdrowieniem “Namaste” z nieznajomymi. Kiedy tylko potrzebowaliśmy pomocy z czymkolwiek, zaraz ktoś z wielkim zaangażowaniem nam jej udzielał. Niejeden raz obcy ludzie podchodzili do nas tylko po to, żeby chwilę porozmawiać i życzyć nam udanej podróży. Pewnie, że ekscytował ich bardziej kontakt z białym człowiekiem niż konkretnie nasze osoby, ale ilu Polaków podeszłoby w Polsce ot tak uderzyć w bajerkę do obcego Hindusa stojącego na ulicy?
Samosy, bhajisy, spłaszczone kulki o niewiadomej nazwie, kokosy, świeże soki, mleczko roślinne z kardamonem i pieprzem, ciasteczka nasączone czymś tłustym i słodkim, a wszystko pyszne, aż nie można przestać jeść – i taniusie. Często mieliśmy na śniadanie samosy i banany. Próbowaliśmy wszystkiego, co wpadło nam w oko. Jak zniósł to mój żołądek? Cóż, o ile faktycznie to jedzenie potrafi zabulgotać w jelitach, to przez cały miesiąc nie rozchorowałam się się ani nic mnie nie bolało, a jadłam wszystko to, co miejscowi. Sądzę, że jeśli tylko w Polsce nie żyjesz w sterylnych warunkach, nie jesz wyłącznie jałowego żarcia bez soli i pieprzu i nie stronisz od kontaktu z naturą – nie masz się specjalnie czego obawiać. Przeciwnie. Jedzenie było największym plusem Bombaju, jak i całych Indii. Już za nim tęsknię!
Odniosłam wrażenie, że w tym mieście kto tylko mówi płynnie po angielsku, ten z całą pewnością jest filmowcem, studentem inżynierii dźwięku lub przynajmniej podaje drinki Shah Rukh Khanowi. To miasto, w którym można od przypadkowo napotkanego Sikha dowiedzieć się więcej o filmach Kieślowskiego, niż sami w Polsce wiemy, co z niejakim zakłopotaniem muszę przyznać. Można też załapać się na plan bollywoodzkiego filmu, choć ominęła mnie ta przyjemność (kilkanaście godzin pracy w nieznośnym upale, honorarium ok. 500 rupii ~ 30 PLN, wkład w historię ludzkości bezcenny). Jeżeli sam pasjonujesz się filmem lub czymkolwiek kreatywnym, to w Bombaju na pewno znajdziesz ciekawych rozmówców. Ja będę miło wspominać jeden wieczór spędzony w wielonarodowym towarzystwie na roztrząsaniu różnic kulturowych. Chociaż nie czarujmy się, z większością tubylców porozmawiamy tylko o tym, skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy (dość filozoficzne, czyż nie?) i w jakim kraju leży Poland, może w Rosji?
Choć Bombaj jest dramatycznie brzydkim miastem, to nie można się na niego napatrzeć. Obok siebie stoją rozwalające się budy i ogromne, piękne kolonialne gmachy lub zaprojektowane z rozmachem drapacze chmur. Ulice są szerokie, budynki wysokie, mimo potwornego tłoku nie brakuje przestrzeni. Komunikacja miejska działa bardzo sprawnie, jest tania i poza godzinami szczytu bardzo wygodna, więc nic tylko wsiąść w kolejkę lub autobus i zwiedzać. Na dodatek miasto jest przeogromne. Mimo pokonywania kolejnych kilometrów na butach przez całe cztery dni, nie zwiedziliśmy nawet połowy tego, co warto tam zobaczyć.
Ostatniego dnia naszej podróży ponownie przyjechaliśmy do Bombaju pociągiem z Margao w południowym Goa. Wysiedliśmy i oszaleliśmy, bo okazało się, że okolice 22giej to u nich godziny szczytu. Całe miasto dudniło, trąbiło, jarzyło się miliardem świateł. Ludzi na ulicach było tyle, co na Love Parade w Berlinie, a był to tylko zwykły wieczór w środku tygodnia. Chaos przekroczył poziom krytyczny, a jednocześnie w tej dzikiej eksplozji życia było miejsce dla każdego, kto chciałby być jej częścią. I my też, jadąc tuktukiem na lotnisko (choć po prędkości sądząc, mało brakowało, by sam tuktuk wystartował i odleciał niczym samolot), czuliśmy się częścią tej wrzącej lawy, kipiącej i przelewającej się po ulicach. Wtedy, na kilka godzin przed odlotem, pomyślałam, że Bombaj jest zajebisty. Jest tak prawdziwy, nieskrępowany i wolny! To była radość. Jazda bez trzymanki na rollercoasterze bez zabezpieczeń. Lubisz spodziewać się niespodziewanego? Zakochasz się w tym mieście.
To jak? Pojechalibyście? 😀
Tekst pochodzi z poprzedniej wersji bloga Witaj Słońce i pierwszy raz ukazał się w 2016 roku.